Polskie Towarzystwo
        Tatrzańskie
Statut Historia Informacje Odznaki PTT  Nowy Sącz Bezpieczeństwo GOPR Kontakt Księga Gości

Aktualności
Wycieczki i wyprawy
Regulamin wycieczek
Szlaki spacerowe
Przewodnicy
Na niebieskich szlakach
Przyjaciele
Relacje
GALERIA
Strona główna
RELACJE


Na Dachu Afryki
Wyprawa na Kilimandżaro 5985 m n.p.m.

wrzesień 2021



Ktoś kiedyś powiedział, że sam nie potrafię zorganizować sobie wycieczki. Taki przytyk doprowadził do tego, że zdecydowaliśmy się wraz z Gosią na wyprawę na Dach Afryki - słynną, najwyższą wolnostojącą górę na naszym globie - Kilimandżaro.

Czas start!

24 września 2021 r. w godzinach przedpołudniowych oczekujemy na przyjazd kursowego autobusu do Krakowa. Nagle pojawia się nasz kolega - przewodnik Sławek. Patrzy na nasze klamoty i pyta- „gdzie jedziecie?” Nasza odpowiedź „na Kili”. Sławek, kawalarz pyta jeszcze raz „ dobra, dobra, ale gdzie jedziecie?” Odpowiedź ta sama „ na Kilimandżaro”. Nie dowierza i z uśmiechem na ustach mówi: ”aha.. a ja idę na kiszkę i wódkę!”. Robimy wspólne zdjęcie i ruszamy do Krakowa. Stamtąd przesiadka na Pendolino do Warszawy. Zatrzymujemy się w hotelu naprzeciwko lotniska Chopina. O 4-tej rano mamy zbiórkę z liderem naszej ekspedycji, a o 6-stej czeka nas lot do Amsterdamu, by później wsiąść do Dreamlinera-Boeing 787 i rozpocząć lot międzykontynentalny, którego celem jest port lotniczy Kilimandżaro w Tanzanii. Późnym wieczorem meldujemy się na tanzańskim lotnisku, gdzie sprawdzane są wyniki testu PCR, mierzona jest temperatura ciała etc. W terminalu przy kontroli paszportowej pobierane są odciski palców oraz trzeba zapłacić 40 dolarów za wizę. Powiedzieć, że idzie to sprawnie, to jak nic nie powiedzieć. W końcu odbieramy nasze bagaże i ruszamy wynajętym mikrobusem do hotelu w Moshi - najbliższego większego miasta przy masywie Kilimandżaro. Po takiej podroży tylko prysznic i sen. Następny dzień spędzamy na zakupach, wymianie dolarów na szylingi tanzańskie, nieco eksplorując indywidualnie miasto - zwiedzanie to za duże słowo odnośnie tego miasta - to dzika Afryka. Kolacja przy piwku Safari oraz Kilimandżaro i poznanie towarzyszy wędrówki, którzy przylecieli późniejszym lotem.
Po śniadaniu i kawusi robimy z tarasowego hotelu zdjęcie Masywu Kilimandżaro. Piękny widok!
Kupujemy kartę SIM od lokalsów, którzy czekają na nas po wyjściu z hotelu oraz butelki na wodę. Nie można wnosić żadnych napojów w opakowaniu PET do Parku Narodowego Kilimandżaro. Grozi za to grzywna - podpowiada nasz lider Michał. Pakujemy nasze bagaże na dach busa i jedziemy do bramy parku zacząć nasza przygodę. Będzie się działo!

Machame Checkpoint (1900 m n.p.m.) Droga Machame (Whisky Route)

Jesteśmy przy bramie Parku Narodowego Kilimandżaro, porterzy biorą nasze torby (max 13kg) i idą zakładać obóz. Robimy pamiątkowe zdjęcie z flagą PTT i z lekkim plecakiem ruszamy przez las tropikalny do obozu położonego ok. 1000 m wyżej, czyli Machame Camp na wysokości 2980 m n.p.m. Przypomnę, że spryskujemy się MUGGĄ przeciw komarom tropikalnym - lokalsi mówią co prawda, że jest już za wysoko i nie występują, ale lepiej dmuchać na zimne. Łykamy też tabletki antymalaryczne (obowiązkowo codziennie przez całą podróż oraz 2 dni przed wylotem i 7 dni po przylocie).
Ruszamy z Gosią z przytupem jak na PTT przystało, ale lokalni przewodnicy nas stopują i mówią że trzeba iść powoli- słyszymy słynne w języku Suahili - "POLE, POLE". Wiemy o tym, bo czytaliśmy relacje oraz oglądaliśmy filmy, ale obowiązujące tempo trochę nas wkurza- szybciej szliśmy później tyłem, dla żartu. (Jak się później okazało, był w tym sens i jeden ze sposobów na naszą górę). Las tropikalny urzeka wszystkich przyjezdnych. Nasze paprocie nijak się mają z gigantycznymi 7- metrowymi w Tanzanii. Po kilku godzinach docieramy do obozu nr 1, gdzie nasze namioty już czekają. Robi się zimno, więc wyciągamy ciepłą odzież. "Przecież w Afryce jest ciepło, mówili..”. Koledzy wyciągają samogon - po kielichu i toalecie (mamy przenośną "porcelanę" z tworzywa sztucznego oraz jego strażnika- Don Szambelana), Zasypiamy w śpiworach o komforcie do -10 stopni.

Machame Camp (2980 m n.p.m.) – Shira Camp (3840 m n.p.m.)

Punktualnie o 6.30 porterzy przychodzą z ciepłą wodą w termosie i pytają czy chcemy kawę czy herbatę. Taki rytuał towarzyszy nam w każdym kolejnym obozie. Jesteśmy już pod równikiem, na półkuli południowej, toteż codziennie dzień trwa 12 godzin, od 6 rano do 18. W promieniach słońca pakujemy się i po śniadanku ruszamy na szlak - cel na dziś to przejście do Shira Camp na wysokości 3840 m n.p.m. Dzień według nas łatwy i przyjemny. Podziwiamy odległy o 70 km szczyt Mount Meru 4567 m n.p.m. najwyższy aktywny wulkan w Afryce (Maciej Zaremba go zdobył!). Po kilku godzinach jesteśmy na miejscu. Robimy z Gosią pamiątkowe zdjęcie i idziemy na kolację do mesy (wielki namiot, gdzie jemy posiłki, rozmawiamy, oraz mierzymy pulsoksymetrem naszą saturację). Po wczesnej kolacji część grupy idzie do namiotów, ale my nie zamierzamy pakować się do śpiworków i robimy jeszcze rekonesans.

Shira Camp (3840 m n.p.m.) – Barranco Camp (3950 m n.p.m.)

Namioty złożone, buty ubrane, więc czas na kolejne zmagania z górą. Dzisiejszy dzień to przejście do obozu Barranco via Lava Tower- turnią na ok. 4600 m n.p.m. - najwyższy punkt dzisiejszego dnia, który pomoże nam w lepszej aklimatyzacji. Przechodzimy przez Shira 3940 m n.p.m. jeden z trzech wierzchołków masywu Kilimandżaro i podchodzimy zakosami w kierunku Lava Tower. Sesja zdjęciowa obowiązkowa. Niektórzy z grupy już czują wysokość - w końcu jesteśmy na 4600 m n.p.m. tj. wyżej niż Matterhorn. Mesa z obiadem gotowa. "Jakie menu nas dziś?” Zupa, a potem frytki z kurczakiem i warzywka. Kucharze jak zwykle spisali się na medal! Czas rozpocząć zejście do obozu Barranco. Przy schodzeniu podziwiamy jakże nieodległy szczyt naszych marzeń (który musimy obejść), z lodospadami oraz tutejsze kilkumetrowe endemity "Lobelia Deckenii”. Jest pięknie! Co chwile przystajemy zrobić zdjęcia tym roślinom i zostajemy w tyle. Przewodnicy na nas czekają i wspólnie w języku angielskim rozmawiamy o faunie i florze w masywie Kilimandżaro.

Barranco Camp (3950 m n.p.m.) - Karranga Camp (3980 m n.p.m.)

Dziś pierwszy raz chowamy nasze kijki do plecaków. Według lokalnych przewodników czeka nas wyrypa w skalistym terenie. Jesteśmy gotowi, więc w drogę! Krajobraz zmienia się wraz z wysokością. Niektórzy korzystają z pomocy przewodników lokalnych by obejść trudniejsze odcinki np. skałę „Kissing Rock”, gdzie by przejść, należy objąć skałę okrakiem i najlepiej pocałować. Dla nas to błahostka, jesteśmy obyci z górami. Dochodzimy do obozu, zrzucamy nasze plecaki i delektujemy się otaczającym nas krajobrazem.

Karranga Camp (3980 m n.p.m.) – Barrafu Camp (4550 m n.p.m.)

Dzień dobry Kilimandżaro! Otwieramy nasz namiot i podziwiamy z kawusią w dłoniach wschód słońca z morzem chmur na horyzoncie. Jest tak pięknie, że chciałoby się tu zostać, ale mamy górę do zdobycia! Dziś będzie „na luzaka” 600 m w pionie. Należy pamiętać, że jesteśmy na 4000 m n.p.m., więc nasz organizm nie jest tak „wytrenowany” jak w Nowym Sączu, na powiedzmy 300 m n.p.m. Po zmierzeniu saturacji i śniadaniu ruszamy w drogę do ostatniego obozu przed atakiem szczytowym!
Coraz wyżej, coraz zimniej, ubieramy goretex . Mniej więcej po trzech godzinach docieramy do ostatniego obozu i szukamy miejsca na naszą lokację. Im wyżej, tym lepiej (będziemy wtedy pierwszymi startującymi na atak szczytowy, więc ominiemy tych wolniejszych). Mawenzi 5150 m n.p.m. - kolejny wierzchołek masywu Kilimandżaro odsłonił się, toteż sesja zdjęciowa po rozlokowaniu musiała nastąpić. Czas na odpoczynek. Po krótkim leżeniu jesteśmy „głodni szczytu”, idziemy z liderem wyżej, zdobyć lepszą aklimatyzację. Robimy skuteczne wejście na 4700-4800 m n.p.m., odpoczywamy i pijemy dużo wody (to kolejna rzecz, która pomaga we właściwym zaaklimatyzowaniu się i zdobyciu góry). Pstrykamy zdjęcia Mawenzi z wyższej perspektywy oraz Kilimandżaro, które atakować będziemy za kilka godzin! Schodzimy na kolację i mierzymy saturację… jesteśmy 8-9 osobami w kolejce i mamy ok. 70/100!?, po aklimatyzacji?? Resetujemy pulsoksymetr i mamy optymalne wyniki. To była chwila grozy! Pakujemy plecaki na atak szczytowy, przed północą wymarsz.

Barrafu Camp (4550 m n.p.m.) – Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) – Millennium Camp (3800 m n.p.m.)

O 22:30 spakowani, gotowi do drogi, meldujemy się w mesie na gorącą herbatę do termosów i jakieś smakołyki. Jest bardzo zimno, używam chemicznych ogrzewaczy na stopy i dłonie. Wyposażeni w latarki czołowe, znaną drogą z poprzedniego dnia, osiągamy obóz wysunięty - Advanced Barrafu Camp. Zakosami pokonujemy kolejne odcinki, wydaje się, ze trwa to lata! Czas na przerwę techniczną. Muszę założyć łapawice i najcieplejszą puchówkę. Po kilku godzinach w ciemnościach docieramy na krawędź wulkanu, a słoneczko wschodzi. Czekaliśmy na to! Na poranną "złotą godzinę", a ja, przede wszystkim, na ocieplenie. Zmarzłem bardzo. W promieniach słońca, które dodało nam sił, osiągamy Stella Point 5756 m n.p.m. Za nami są koledzy, którzy mają tu przytwierdzić tablicę upamiętniającą Aleksandra Dobę. Krótka przerwa i ruszamy z kaldery wulkanu na najwyższy wierzchołek Kibo. Wysokość daje się lekko we znaki. Już nie „popylamy” tak szybko jak z PTT na tatrzańskich szlakach. Przewodnicy informują, że jeszcze godzinka do szczytu. Jesteśmy ciut wcześniej niż mówili i osiągamy Uhuru Peak 5985 m n.p.m. Jesteśmy szczęśliwi, choć jak wiadomo to połowa sukcesu. Trzeba jeszcze bezpiecznie zejść.

Wyciągamy baner PTT by uczcić, że „ nasi tu byli”, a potem następuje ta chwila... Gdzie się oświadczyć Nowej Pani Przewodnik, jak nie na szczycie Uhuru Peak? Najwyższej górze Tanzanii oraz całej Afryki, najwyższej wolnostojącej górze na świecie, najwyższym wulkanie Afryki, no i +1 do Korony Ziemi i Korony Wulkanów. Powiedziała „TAK"!

Przy zejściu zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, np. lodowców, o których pisał Ernest Hemingway w książce „Śniegi Kilimandżaro”. Poza tym, widzieliśmy tzw. „penitenty” czyli stożki śnieżne występujące m.in na kopule szczytowej Uhuru Peak, a także na najwyższym szczycie Ameryki Płd. - Aconcagui. W przerwie technicznej odnajdujemy tablicę poświęconą Olkowi Dobie przytwierdzoną do skały przy Stella Point! Bardzo szybko zbiegamy do naszego obozu w Barrafu Camp, gdzie odpoczywamy oraz jemy lunch. Składamy nasze obozowisko i schodzimy ok. dwie godziny do Millenium Camp na 3800 m, by spędzić ostatni nocleg w namiocie.

Millennium Camp (3800 m n.p.m.) – Mweka Gate (1800 m n.p.m.) - Moshi

Po śniadaniu rozliczamy się z naszymi porterami. Poza umówioną zapłatą, dajemy także coś ekstra. Tanzańczycy nie mają łatwo. By zostać tragarzem, przez pierwszy rok nie dostaję się wynagrodzenia od swojej agencji albo symbolicznie po 1 USD/dziennie. Uśmiechnięci, dziękujemy sobie wzajemnie, a lokalsi zaczynają tańczyć i śpiewać „hakuna matata” (powiedzenie to towarzyszyło nam przez cały trekking w Tanzanii i na Zanzibarze, „hakuna matata” znaczy : nie martw się, nie ma problemu). Ostatni rzut oka na zdobyte Kili. Po kilku godzinach spędzonych w lesie deszczowym, docieramy do bramy parku, gdzie przybijamy sobie „piątki” i kupujemy zimne piwko, które niestety błyskawicznie się kończy:) Żegnamy się z tragarzami i przewodnikami. Wracamy mikrobusem w stronę naszego hotelu w Moshi, po drodze zatrzymując się na obiad z szefem naszej agencji trekkingowej. Można tutaj również zakupić pamiątki lokalnych rzemieślników. Po południu robimy zakupy w markecie, gdyż czeka nas dziś wieczorem uroczysta kolacja. Meldujemy się w naszym hotelu, biorąc upragniony prysznic. Na kolacji każdy z nas dostaje imienny certyfikat potwierdzający zdobycie najwyższego szczytu Afryki. Czas świętować! Ale to nie koniec atrakcji. Kolejne 2 dni spędzimy na Safari….

Safari dzień 1 Park Narodowy Tarangire

Po śniadaniu pakujemy do plecaków aparaty cyfrowe, kamerki, preparaty na komary tropikalne oraz swetry puchowe! Po co komuś puchówka na safari? Myślimy, że to żart, ale o tym później. Do przejechania mamy ponad 200 km czyli dobre kilka godzin jazdy. Patrzymy przez szyby naszych samochodów terenowych na masyw Kilimandżaro, a po jakimś czasie oglądamy Mount Meru w pełnej krasie. Jadąc na zachód Tanzanii, widzimy coraz więcej Masajów w tradycyjnych strojach wypasających bydło. Pojawiają się pierwsze baobaby. To zwiastun, że zaraz dotrzemy do pierwszego celu na naszej liście - Parku Naradowego Tarangire. Czas na lunch i toaletę. Podczas safari nie można opuszczać samochodu. Aparaty gotowe, więc ruszamy w głąb parku, zobaczyć dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Po chwili obserwujemy żyrafy, zebry, małpy, antylopy, bawoły afrykańskie czy słonia afrykańskiego. Ale czad! Kierowcy przez krótkofalówki wymieniają się informacjami o lokalizacji napotkanych zwierząt. Jedziemy zobaczyć stado lwów. Król lew widzi nas, ale najwyraźniej nie ma ochoty na nic innego niż drzemkę. Jedna z lwic dostrzega w oddali guźca i zaczyna się skradać. Pumba jeszcze nie wie, ze może być „obiadem”. Następuje nieudany atak, Pumba dał nogę, aż się zakurzyło.. Po objeździe najciekawszych miejsc, kierujemy się w stronę jednej z masajskich wiosek, by za 10 dolarów od osoby poznać ich kulturę i zwyczaje, założyć do zdjęć ich stroje i ozdoby. Bierzemy udział w ich ludowym tańcu, oraz odwiedzamy ich lepianki. To atrakcja turystyczna, większość Masajów od dawna tam nie mieszka i wieczorem wraca do domów w mieście.

Safari dzień nr 2 Ngorongoro

Krater Ngorongoro to największa kaldera na świecie, na którego dnie żyje kilkadziesiąt gatunków zwierząt. To jeden z cudów Afryki. Żeby dostać się do dna kaldery, trzeba na nią najpierw wyjechać, a to prawie 2000 m n.p.m. Jak mówił lider Michał, ubieramy się w puchówki, bo temperatura spada wraz z wysokością. Zatrzymujemy się jeszcze przy punkcie widokowym by zrobić fotki. Widok cudowny. Zjeżdżamy do wnętrza kaldery. Po chwili temperatura robi się typowo afrykańska. Kurtki lądują w plecakach, aparaty i lornetki w naszych dłoniach. Czas wypatrywać zwierząt. Kilkaset bawołów afrykańskich to pierwsze parzystokopytne spotkane w kraterze. Z Wielkiej Piątki Afryki- (tj. słoń afrykański, bawół afrykański, lew, lampart i nosorożec czarny), brakuje do kolekcji zdjęć tych dwóch ostatnich. Niestety ich populacja jest bardzo nieliczna i trzeba by mieć niesamowite szczęście, by je spostrzec. Jedziemy dalej, poza spotkanymi dzień wcześniej osobnikami, nowością dla nas są dziś szakale, hieny, hipopotamy, flamingi czy sępy. Postój robimy nad jeziorkiem, w którym pluskają się wielkie "hipcie". Wracamy w drogę powrotną, teleobiektyw mojej lustrzanki robi się coraz cięższy, ale jeszcze pstrykam zdjęcia lwom. Czeka nas teraz ok 250 km do Moshi. Wieczorem jesteśmy na miejscu. Kili i dwudniowe safari zaliczone. Czas spakować nasze bagaże, gdyż następnego dnia lecimy na Zanzibar.

Port lotniczy Kilimandżaro - Zanzibar

Część naszej "drużyny pierścienia” wraca do Polski. My zdecydowaliśmy się wcześniej na full opcję, poszerzoną o jeszcze 1 dzień na tanzańskiej wyspie. Albo grubo, albo wcale:)
Po niespełna godzinie lotu jesteśmy w raju. Transfer lotniskowy już na nas czeka, jedziemy na wschodnią część wyspy do naszego hotelu w miejscowości Jambiani. Meldunek trwa sprawnie, po chwili dostajemy klucze do pokoju. Jest „full wypas” - basen wśród palm kokosowych, a 20 metrów dalej plaża i Ocean Indyjski. Umawiamy się z liderem na 2 dni relaxu, możemy skorzystać z licznych wycieczek fakultatywnych.
Trzeciego dnia jedziemy na tzw. "spice tour” farmę przypraw w okolicy Stone Town. Zaczyna padać, ale „z cukru my nie są”. Tanzańczyk wita nas w języku polskim. Lekka konsternacja. Ponoć nauczył się z internetu i You Tube. Niebywałe. Nagrywamy telefonami jego wykład na temat przypraw i owoców, widzimy jak rośnie pieprz, wanilia, gałka muszkatołowa, ananasy, mango, papaja, banany (te afrykańskie są malutkie), cynamon, owoc jackfruit i wiele innych. Po zwiedzeniu farmy jedziemy do Stone Town - kamiennego miasta - starej części miasta Zanzibar. Decydujemy się najpierw na rejs łodzią na wyspę żółwi - Prison Island, później mamy czas wolny na zwiedzania miasta. Wyspa początkowo miała być więzieniem, jednak po szerzącej się epidemii żółtej febry była miejscem kwarantanny dla żeglarzy mających symptomy tej choroby. Na tej niewielkiej wyspie oglądamy setki żółwi, od najmniejszych, aż do wielkich, bardzo leciwych. Pstrykamy zdjęcia i wracamy do portu. Podczas czasu wolnego odwiedzamy targ przypraw, kupujemy wanilię w proszku, herbaty, oraz magnesy. Odnajdujemy muzeum Freddiego Mercurego, to tu w miejscowym szpitalu urodził się ten wybitny piosenkarz, lider zespołu Queen. Wieczorem wracamy na ostatni nocleg do Jambiani.
Ostatnie plażowanie, kąpiel w basenie, ostatnie zdjęcia w raju. Czas żegnać się z Afryką i wracać do domu. Z międzynarodowego terminalu po wszystkich kontrolach i papierologii wchodzimy na pokład linii KLM i przez Amsterdam docieramy do Warszawy.

Z suahiliskim pozdrowieniem,
Hakuna Matata!


Maciej Woźniak i Małgorzata Kiełbasa 😊








Wszystkich zainteresowanych umieszczeniem tu relacji z wycieczek PTT prosimy o kontakt z webmasterem