Polskie Towarzystwo
        Tatrzańskie
Statut Historia Informacje Odznaki PTT  Nowy Sącz Bezpieczeństwo GOPR Kontakt Księga Gości
Aktualności
Wycieczki i wyprawy
Regulamin wycieczek
Szlaki spacerowe
Przewodnicy
Na niebieskich szlakach
Przyjaciele
Relacje
GALERIA
Strona główna


Retezat
RELACJE



Sebastian Ciesielka

 Relacja z biegu "Wielka Prehyba": 43 km
22.04.2017


To miał być spokojny bieg przy wiosennej pogodzie. Jednak tym razem kwiecień ostro namieszał i poprzeplatał więcej zimy niż lata. Kilka dni przed startem poważnie rozważałem rezygnację. Jednak wygrała ciekawość i pojechałem w sobotę rano odebrać mój pakiet. W Dworku gościnnym w Szczawnicy, gdzie mieści się biuro zawodów, raczej pusto. Większość zawodników załatwiła formalności dzień wcześniej. Udaje się na miejsce startu przy Karczmie u Polowacy. Pogoda nie rozpieszcza. Kilka stopni powyżej zera. Czas startu się zbliża. Tłum gęstnieje na linii. Zdjęcia, przemowy, uśmiechy. Odliczanie ostatnich sekund. Start!

Ścieżką rowerową wzdłuż Grajcarka ruszyła fala zawodników. Staram się biec powoli, jednak emocje i inni uczestnicy robią swoje. Gdy zerkam na zegarek zwalniam „Za szybko, po co się spieszysz?” Pytam sam siebie. Na Placu Dietla są jeszcze kibice, klaszczą, gwiżdżą i grzechoczą. Nie wielu ich będzie na trasie, wszystko przez pogodę. W gardle z emocji już sucho. Zaczyna się pierwsze strome podejście pod Bryjarkę. W stronę schroniska Pod Bereśnikiem coraz więcej błota. Zaczyna się sprawdzanie czy mam jeszcze buty na nogach. W zasadzie cała reszta żółtego szlaku pnie się mniej lub bardziej do góry. Błoto powoli zamieniamy na śnieg. Dobrze, że organizatorzy zadbali o przetarcie szlaku. Nie bez znaczenia jest też to, że przebiegli tędy już uczestnicy Niepokornego Mnicha i jakaś setka z Wielkiej Prehyby. W końcu gwałtownie odbijamy w prawo na czerwony. W końcu w dół. Do Przysłopu, moim zdaniem, w tym śniegu zbiega się wygodniej niż po kamieniach. Na przełęczy pojawiają się wielkie zaspy nawianego śniegu. Trasa ucieka z wąwozu na sąsiednie łąki z których ten śnieg zwiało. Sielanka trwała krótko, znowu zaczynają się podbiegi. A ja zaczynam odliczać: jeszcze tylko siedem razy tyle. Z pod śniegu wyłonił się asfalt. To oznacza, że dotarłem do Prehyby. Ale jak udało się przegapić przekaźnik? A no tak, mgła. Jakieś dodatkowe siły popychają mnie do pierwszego punktu odżywczego. Przy stolikach mnóstwo zawodników. Porywam banana i kubek wody. Dlaczego nie pomyślałem, żeby zabrać coś ciepłego? Zajadając banana i popijając go szklaneczką lodowatej wody slalomuję między wiatrołamami w stronę Wielkiej Prehyby. W głowie gdzieś dzwoni mi myśl, że przede mną najwyższy szczyt na mojej drodze. Radziejowa – wyżej już nie będzie. Jak hasło jakiejś reklamy. Wraz z wysokością robi się coraz zimniej. Na szczęście w lesie nie wieje. Szybciej niż się spodziewałem z lekkiej mgły wyłania się wieża. Wyżej już nie będzie! Przed Wielkim Rogaczem trafiłem na naprawdę brzydką pogodę. Na przełęczy, po ostrym zbiegu skończył się las i zaczęło bardzo mocno wiać i sypać śniegiem. Przemarzłem do kości. Zazdrościłem mijanej wycieczce ich ciepłych kurtek i pelerynek. Na szczęście już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od Obidzy, gdzie znajdował się kolejny punkt odżywczy. Tym razem banana popijałem ciepła i słodką herbatką wolno sunąc z Bacówki Na Obidzy w stronę niebieskiego szlaku. Gdy wróciłem na niebieski szlak i przez błoto brnąłem w stronę Przełęczy Rozdziela myślałem, że już będzie łatwiej, już głównie w dół. O ja naiwny. Coraz mniej śniegu, zaczyna przeważać błoto. Dogoniłem ogon Niepokornego Mnicha. Zaczynają się Pieniny. Trasa robi się bardziej dzika. Droga zamienia się w ścieżki. Gdzie ta Durbaszka? Gdzieś za Wysoką, po kilku poślizgach, po małej wspinaczce jest ostre odbicie i zbieg do schroniska. Ostatni posiłek i coś do picia. Na otwartej przestrzeni, między Durbaszką a Trzema Skałkami znowu mocno wieje. Ale to już końcówka. Znowu są siły. Udaje mi się nawet wyprzedzać sporą liczbę zawodników. Ostatnia wspinaczka na Szafranówkę, ostrożnie bo ślisko. Zejście zabezpieczono linami. I już ostry zbieg wąwozem w dół. Już słychać konferansjera. I nagle kilka metrów zjazdu na tyłku. Nie ma jak 40 km bronić się desperacko przed upadkiem i przejechać się pod sam koniec. Nic się nie stało. Nie przeszkadza błoto, nie przeszkadza rozdarty rękaw. Wstaję i pędzę jeszcze szybciej w dół. Żeby mnie tylko kolka na koniec nie złapała. Dobiegłem do ścieżki rowerowej. To już naprawdę ostatnie metry. Ostatni zakręt i skurcz mnie zatrzymuje. Rozciągam łydkę, która mnie zatrzymała a ktoś mnie wyprzedza. Nie teraz, nie na sam koniec. Ruszam dalej. Oliwa zawsze sprawiedliwa… Kolegę który mnie wyprzedził też zatrzymał skurcz. Wróciłem na swoją 124-tą pozycję Meta. 5 godzin 46 minut i 46 sekund walki głównie z samym sobą. Ale jestem szczęśliwy. Boże jak mnie wszystko boli.



Tak właśnie wyglądał mój górski, zimowy maraton tej wiosny. Bardzo się cieszę, że nie zrezygnowałem przed startem i nie poddałem się w trakcie. Wielkie podziękowania należą się organizatorom, za doskonale przygotowaną imprezę. Wolontariusze i GOPR też wywiązali się z zadania jak należy. Podziękowania dla bezimiennych zawodników z którymi można było zamienić kilka słów po drodze. Już nie mogę doczekać się następnego razu.







Wszystkich zainteresowanych umieszczeniem tu relacji z wycieczek PTT prosimy o kontakt z webmasterem