Polskie  Towarzystwo Tatrzańskie
Statut Historia Informacje Odznaki PTT  Nowy Sącz Bezpieczeństwo GOPR Kontakt Księga Gości
Aktualności
Wycieczki i wyprawy
Regulamin wycieczek
Szlaki spacerowe
Przewodnicy
Koło przewodników PTT
Koło PTT w Tarnobrzegu
Przyjaciele
Relacje
GALERIA
Strona główna


Retezat
RELACJE


Joanna Bogucka & Wojtek Szarota

Wulkaniczna tarantela
 11-27
lipca 2008

GALERIA ZDJĘĆ

   
    Brzmi jeszcze w słuchawkach tarantela, tak jak tam i wtedy. Ten sycylijski taniec, gnający skocznym rytmem przenosi mnie do rozsłonecznionych ulic Sycylii, bujnej, południowej przyrody, pyłu wulkanów. To nieomal już tarantyzm – magnetyczny przymus pędu z miejsca na miejsce. Jak po ukąszeniu przez tarantulę – kiedy nie wiadomo, czy ten pęd to ucieczka czy gnanie w sobie tylko wiadomym kierunku...


11-12.07 (piątek-sobota)
Z ziemi polskiej do włoskiej
Roseto
    Kolejna wyprawa PTT nosiła tytuł „Szlakami wulkanów i antyku”.
Ten szlak z arcyciekawym programem obmyślili nasi przewodnicy: Wojtek Szarota i Robert Cempa. W planach był przejazd przez cały włoski but – od wschodu do zachodu, z północy na południe.  Przez Apeniny z najwyższą środkową częścią, na Sycylię, poprzez wulkany: Etnę, Stromboli, Wezuwiusz, i z powrotem – ze zwiedzaniem Monte Cassino,  postojem w Rzymie, wspinaczką w Dolomitach.

    Wyjechaliśmy grupą 45 osób z Nowego Sącza wieczorem, by po dobie podróży wylądować nad Adriatykiem, na campingu w Roseto, w pobliżu Pescary. Camping skromny, ale za to dochodzący nad samo morze. Wieczorna kąpiel w ciepłym Adriatyku błyskawicznie zmywa trudy podróży. Namioty rozstawiliśmy szybko i zakończyliśmy dzień nocnym plażowaniem przy bukłaku wina. Nazajutrz już czekały nas góry...


13.07 (niedziela)
Apeniński debiut na Małym Rogu

    Wyjeżdżamy na trasę rozpoznawczą w Gran Sasso w miarę punktualnie, podążamy w kierunku Prati di Tivo – narciarsko –turystycznego ośrodka na północnych skłonach Gran Sasso. Choć nie jest to droga daleka sam przejazd zajmuje ponad 2,5 godziny, ponieważ miejscami droga jest bardzo stroma.  Ostatnie 25 kmCorno Piccolo pokonujemy 1 godzinę. Z okien autobusu widoczne już Picollo Corno – Mały Róg (2665 m npm). Samo Prati di Tivo położone jest na wysokości 1444 m npm, i mamy nadzieje, że uda nam się wjechać 500 metrów w górę na Pietra della Luna kolejką. Z powodu dużego wiatru niestety jest to niemożliwe. Wyruszamy więc ścieżką obok kolejki.
    Pogoda i widoki znakomite. Samo Picolo Corno góruje nad nami, wygląda bardzo niedostępne. Dochodzimy do grani, nad którą widać grotę w skale z figurą
Madonny z Dzieciątkiem. Po odpoczynku i zebraniu się całej grupy, wyruszamy w kierunku Rifugio Franchetti. To jedno z bardziej znanych i kultowych schronisk w Gran Sasso de Italia, położone miedzy Picolo Corno, a Corno Grande. Odcinek trasy do schroniska przebiega w poprzek żlebu opadającego od przełęczy del Dite Corni (2613 m npm). Przy schronisku mamy dłuższy popas pośród licznej grupy włoskich turystów. Na przełęcz wspinamy się łagodnym szlakiem, wchodzą prawie wszyscy uczestnicy dzisiejszej wycieczki, dalszą wędrówkę kontynuować będą jednak ci najbardziej zapaleni i głodni gór. Z przełęczy trzeba nieco zejść w dół, aby wejść w żleb, rysę północno zachodnich skłonów góry. Nieco dalej rozpoczyna się ferrata Danesi, którą rozpoczynamy ciekawą, łatwą wspinaczkę, przeważnie po solidnych, wąskich drabinach.
   
Corno Picolo Od dłuższego czasu towarzyszy nam Włoch – Fabio z Rzymu, pracujący jako menager w Warszawie, spędza tutaj właśnie ostatnie dni swojego urlopu. Tuż pod granią trzeba przecisnąć się w skalnej gardzieli, co niektórym idzie nieco gorzej. Na samej grani przelotnie pada ciepły deszcz, zmieniając łatwą trasę bez zabezpieczeń, w śliska pułapkę biegnącą nad 500 metrowymi przepaściami. Zastrzyk adrenaliny pomaga nam przejść niebezpieczne odcinki aż do samego szczytu, który wita nas wiatrem. Cieszymy się ze zdobycia tak pięknego szczytu ściskając sobie dłonie i pozdrawiając się.
    Choć Prati di Tivo wydaje się tak blisko, prawie u stóp, trzeba zejść jeszcze 1200 metrów w dół. Po osiągnięciu szlaku trawersującego górę postanawiamy skrócić sobie nieco drogę w stronę doliny potoku Arno. Łatwe początki zamieniają się w trudniejszą końcówkę zejścia – żlebem, który odprowadza wodę z śniegów zalegających te góry przez  7 miesięcy. W trudniejszych momentach podpowiadamy sobie i pomagamy.
   
W samej dolinie, którą biegnie szlak do Prati di Tivo, odpoczywamy i radujemy się ze szczęśliwego zakończenia. Włoch cieszy się z nami i gratuluje „Szaleni Polacy! Gratuluje i podziwiam!”. Powrót doliną potoku Arno, pośród lekko padającego deszczu jest już nieco męczący. Corno Picolo

    W godzinach popołudniowych docieramy do Roseto. W centrum kurortu wysiada część z nas, aby pójść do kościoła. Niestety kościół jest zamknięty, ale dowiadujemy się, że msza ma być gdzieś na plaży – na placu zabaw dla dzieci obok hotelu.  Ksiądz ze swadą prowadził dialog z wiernymi, zachęcał do śpiewania, żywo gestykulował. Po mszy wracaliśmy na kemping głównym deptakiem Roseto. Sceny jak z filmu Felliniego: tłumy kuracjuszy, starsi i bardzo młodzi, w grupach i pojedynczo, tańczący, dyskutujący, palący tytoń (papierosy, cygaretki i cygara), grający w kule, kosza, jeżdżący na rolkach, śmiejący się. Do tego wszystkiego przemarsz orkiestry dętej z paradą pięknych dziewczyn wymachujących buławami. Wchodzimy w ten klimat całkowicie.


14.07 (poniedziałek)
Kwietna droga do Castellucio

    Kolejne pasmo, jakie chcemy zobaczyć to Góry Sybilińskie. Ruszamy więc
rankiem przez Abruzję do Umbrii. Do przejechania mamy ponad 100 km i to w większości po górskich drogach. Spróbujemy dzisiaj zdobyć najwyższy szczyt tych gór Monte Vettore 2476 m.npm). Dojeżdżamy dość wysoko naPiano Grande przełęcz z przepiękną panoramą Forca di Presta 1536 m.npm).
    Pogoda przecudowna: ciemnoniebieskie niebo, piękne chmury sunące po niebie i wokół góry, która mieni się  zielenią i wszystkimi kolorami kwiatów. Szlak jednostajnie wznosi się w górę, ale otwarta przestrzeń pozwala podziwiać przepiękne panoramy na Grande Piano – oraz Monti Della Laga położone nieco na południe od gór Sybilińskich. Góry Sybilińskie uważane są za jedne z  najpiękniejszych w Apeninach. Jest to też miejsce, gdzie co krok można się potknąć o jakąś legendę. To tutaj miała swoja jaskinię Sybilla (stąd ich nazwa), to tutaj znajduje się jezioro Piłata zaczerwienione krwią diabła, czy jaskinia czarownic –  Wąwóz Piekielny. Nasza grupa omija jednak piekielne i złe miejsca dociera po dwóch godzinach marszu na Monte Vettore. Po cudownym odpoczynku pośród morza gór i błękitu powracamy do autokaru . Chcemy jeszcze dotrzeć do  Castelluccio...


    Do Castellucio prowadzi droga przez Piano Grande. Jest to rozległy płaskowyż w Apaninach na wysokości  1200-1400 m. npm. otoczony łagodnymi wzniesieniami. Od wiosny do jesieni tonie w kwiatach. Teraz też
Castelluciootaczały nas maki, chabry, miodunki, storczyki, i mnóstwo innych niezidentyfikowanych roślin. Kobierzec kwietnych barw i słodkich zapachów. Cisza, przez którą słychać bzyczenie owadów, odległe pobekiwania owczego stada, czasem tylko przerywana wizgiem motoru. A w oddali, na wzgórzu, najwyżej położone miasteczko we Włoszech – Castelluccio (1453m npm). Wyglądało z oddali baśniowo: górujące nad szachownicą kolorowych pól, odcinające się jasną barwą kamienia. 12 kilometrowa wędrówka tym płaskowyżem dawała jakieś wyciszenie, ukojenie, pogodę ducha...
    Ostatnie wzniesienie i jesteśmy w miasteczku. Piękny sen pryska. Wykopy, remonty, rusztowania, zewsząd sterczące rury kanalizacyjne. Pewnie dostali dużo unijnych pieniędzy na restaurację. Będzie tu pewnie kiedyś pięknie, ale na razie nie jest. Zaskakująco małe jest to Castellucio. Można obejść w 10 minut. Kościół, dwa stragany z regionalnymi wyrobami spożywczymi, trzy knajpy. Więc jeszcze tylko piwo i powoli znikamy z sennego Castelluccio...



15.07 (wtorek)
Szczyt

Corno Grande   Corno Grande – Wielki Róg (2912 m npm), to najwyższy szczyt Apeninów w masywie Gran Sasso d`Italia, szósty pod względem wybitności szczyt Europy. Góra zbudowana jest głównie z wapieni, a na północnym stoku znajduje się mały lodowiec. W pogodne dni ze szczytu widać Adriatyk.

    Zanim tam jednak dotarliśmy, najpierw była autostrada i  tunel o długości 10km. Jeszcze przed wjazdem do tunelu ukazuje się nam w całej okazałości dzisiejszy cel – najważniejszy w Apeninach – Corno Grande. Widok i szczyt wspaniały: zbudowany ze skały wapiennej zupełnie jak w nazwie „wielki” majestatyczny „róg”. Za chwilę wsiadamy do kolejki linowej. Kolejka jest nowoczesna, nie tak ja za czasów Mussoliniego, który wsiadając do niej (podczas
jego uwięzienia) miał zapytać; „Czy to aby bezpieczne? Nie o mnie chodzi tylko o moich ludzi”. To właśnie Mussoliniemu Włochy zawdzięczają udostępnienie turystyczne Apeninów.Corno Grande Duce popierał i propagował turystykę górską, kazał budować schroniska, kolejki górskie, szlaki turystyczne. W jednym z takich obiektów był więziony i brawurowo uwolniony na rozkaz Hitlera przez człowieka z blizną – von Otto Skorzennego. Właśnie dojeżdżamy kolejką do tego miejsca Campo Imperatore. Dość rozległy płaskowyż u podnóża Corno Grande, ale jakim cudem wylądowali tam komandosi Skorzennego?
    Gdy wysiadamy z wagoniku, szokująca jest  temperatura i zimny mocny wiatr. Szybko ubieramy zapasowe ubrania, czapki, rękawiczki. Pomimo doświadczenia górskiego, trudno wyobrazić sobie przeskok z 35 stopni Celsjusza do 5 w ciągu 1,5 godziny od wyjazdu z campingu. Pogoda nieco zaskoczyła, ale nie zniewoliła. Pomału uformowaliśmy grupę, która postanawia zdobyć najwyższy szczyt Apeninów. Robert, który prowadzi, postanawia aby zdobywać szczyt najkrótszą drogą od południa tzw. „Derittisimą”. Schodzący ze szczytu Włoch jest nieco wystraszony widząc taką grupę „To tylko dla wprawionych” –mówi stanowczym głosem. Pomimo tego, że
Corno Grande jesteśmy w chmurach czasami udaje się jeszcze robić zdjęcia, ale już powyżej 2400 m. npm widoczność jest tylko na 30 m. Jest to paradoksalnie ułatwienie dla tych, którzy debiutują na trasie o tego typu trudnościach, ponieważ mgła skutcecznei i litościwie zasłania ekspozycje. Skała jest sucha, pełno chwytów i stopni nachylenie ok. 75 st. Żlebem podchodzimy pod sam szczyt, by granią dojść parę metrów do wierzchołka z krzyżem. Na krzyżu z 1928r. napis o osobistym konsekrowaniu podczas rmonotu w 1986r, przez Jana Pawła II w roku 1986r. Radość byłaby bardzo wielka, gdyby było więcej widać niż na 30 metrów, ale i tak jesteśmy dumni i wszyscy sobie gratulujemy. Kilka wspólnych fotek, posiłek, odpoczynek i powrót normalną zachodnią trasą, która z każdą minutą i metrem dostarcza coraz wspanialszych widoków. Do kolejki docieramy ok. 30 min przed odjazdem. Podziwiamy jeszcze widoki z tarasu przed kolejką, by zaraz zjechać w zdecydowanie cieplejszy klimat.
 

16.07 (środa)
Cuda ziemskie i niebieskie

    Na ostatni dzień w Apeninach zaplanowaliśmy piękne, dzikie pasmo Della Maiella, którego najwyższym szczytem jest Monte Amaro (2795 m npm). To również
Lanciano Park Narodowy, będący dumą Włochów z powodu obfitości zwierzyny i różnorodności ekosystemów. Po drodze w góry, zatrzymujemy się jeszcze w Lanciano, mieście cudów. Było to w VIII wieku, w małym kościółku pod wezwaniem świętego Legoncjana. Mszę świętą odprawiał mnich bazylianin, który nie potrafił uwierzyć, że Ciało i Krew Pańska jest naprawdę obecna w konsekrowanych postaciach chleba i wina. I stał się cud. Przed oczami  kapłana, biała Hostia przemieniła się w cząstkę żywego ciała, a w kielichu ujrzał prawdziwą krew, która zakrzepła, tworząc pięć cząstek różnej wielkości i kształtu.  I tak trwają do dziś, w niezmienionej postaci, bez żadnej konserwacji – kawałek ciała z mięśnia sercowego i zastygłe krople krwi o takim samym składzie jak ta z Całunu, i o przedziwnych właściwościach fizycznych – każda z nich waży tyle, co suma pozostałych... Po wielu badaniach kościelnych, podjęto także badanie naukowe. Wykonał je uczony włoski, prof. Odoardo Linoli, specjalista anatomii i histologii patologicznej oraz chemii i mikroskopii klinicznej. Współpracował z nim prof. Ruggero Bertelli z uniwersytetu w Sienie. Po wykonaniu badań i analiz z bezwzględną ścisłością naukową i potwierdzeniem ich szeregiem fotografii zrobionych przy pomocy mikroskopu. Wyniki podano do wiadomości publicznej przez prof. Linoli. w Lanziano 4 marca 1971 r. Badania wykazały: Ciało jest prawdziwym ciałem. Krew jest prawdziwą krwią. Ciało stanowią tkanki mięśnia sercowego (miocardium). Ciało i Krew należą do gatunku ludzkiego. Ciało i Krew mają tę samą grupę krwi (AB). W Krwi odnalezione zostały proteiny z Hostiatakimi stosunkami procentowymi, jakie znajdują się w obrazie osoczo-proteinowym normalnej, świeżej krwi. Dobra konserwacja Ciała i Krwi, pozostawionych w stanie naturalnym przez dwanaście wieków i wystawionych na działanie czynników atmosferycznych i biologicznych, jest zjawiskiem nadzwyczajnym, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w tkankach mięśnia sercowego, z których się składa Ciało Cudownej Hostii nigdy nie znaleziono żadnych śladów soli lub materiałów konserwujących, używanych nawet w dawnych czasach w celach mumifikacji. Krew zaś, gdyby była wzięta z martwego ciała szybko uległaby rozkładowi.
    Stajemy przed Eucharystią, która obecnie znajduje się w klasztorze braci Kapucynów, tak prawdziwą jak zawsze, a jednak dla zmysłów jeszcze prawdziwszą. Wzruszenie, pokora, lęk, drżenie – rzadkie momenty odczuwania sacrum. Takie chwile zostają na zawsze. Zostają, mimo, że zaraz wychodzimy z kościoła, na rozsłonecznione ulice Lanciano. Miasto to chlubi się dzielnicami zabytkowymi należącymi do najlepiej zachowanych w Abruzji. Dawniej miasto było znane jako główny producent igieł we Włoszech oraz gospodarz ważnych targów wełny i tkanin. Dziś główny plac miasta to nadal tętniący życiem Piazza Plebiscito, ale i w tym zgiełku widać grupki starszych panów, którzy na długie godziny zasiadłszy na ławeczkach kontemplują życie.. A nad zrekonstruowanym rzymskim mostem, który stanowi świadectwo dawnego dobrobytu ulokowana została katedra - stolica biskupia.. Również ważnym zabytkiem jest Torri Montanare, blankowana twierdza z murami obronnymi i licznymi wieżami. Najpiękniejszym kościółem w Lanciano jest Santa Maria MaggioreLanciano Idziemy uliczkami, schodami w górę i schodami w dół. Zza zakrętów i zaułków wyłaniają się piękne architektonicznie lub ciekawe obyczajowo kadry. Wiekowe kamienice, szare dachówki, półprzymknięte okiennice, gzymsy, kołatki, detale... Kędzierzawe główki dzieci wyglądających jak ciemne aniołki Botticellego, fryzjer jak kadr z realizmu włoskiego. Rowery, skutery, samochody pędzące zbyt szybko i niemożliwie po wąskich wzniesieniach uliczek. Chłopcy grający w piłkę na tarasie dachu kamienicy. Obrazki z włoskiego życia...
    Zaglądamy do małego zakładu stolarskiego, gdzie maleńki Włoch z czarnym wąsikiem jak niteczka (a jakże!) opowiada, ze w Lanciano jest jeszcze drugi cud – daje nam ulotkę i woła znajomka, aby nas tam zaprowadził. Kaplica jakby w murze, gdzie lśni Eucharystia (jak potem dowiemy się z tłumaczenia ulotki – w średniowieczu pewna kobieta chciała do niecnych czarów użyć Hostii. Jednak stało się coś niezwykłego:  Hostia zmieniła się w ciało. I znów wieki mijają, a Przeistoczenie trwa).
    Schodzimy znów w dół miasta i natrafiamy na targowisko rzeczy przeróżnych: ubrania, pasmanteria, rzeczy codziennego i niecodziennego użytku. Włoszki okupują stoły z ciuchami – wyrywają je sobie, krzyczą – dokładnie tak jak nakazuje stereotyp. Robimy niezbędne zakupy: wachlarze, kolorowa bielizna i czajniczki do kawy po włosku. Długo też przymierzamy kapelusze przeglądając się w małych lusterkach. W tafli refleks – Federico Fellini?


    Pomimo tego, że Lanciano leży nieopodal gór
Majela de la Maiella wyjazd o godz. 11.30 jest już nieco późny, zwłaszcza w tym klimacie. Samo pasmo prezentuje się jak wielki tort, albo poduszka o zielonych podstawach z szarym zakończeniem szczytowym. Powierzchnia szczytowa tych gór jest mocno zrównana, a wysokości bezwzględne równe są prawie wysokościom względnym. Końcowy odcinek drogi przejeżdżamy dzięki uprzejmości Włocha, który się zatrzymał zjeżdżając i zaproponował kierowcy aby przejechał się z nim i sam ocenił trudności i możliwości przejazdu.
    Oczekując na rekonesans naszego kierowcy robimy zdjęcia i podziwiamy widoki. Jaka to przyjemność oglądać i góry i morze z majaczącymi wysepkami. Temperatura ok. 20 st. Celsjusza, piękna przejrzystość powietrza wszystkich napawa optymizmem i zapałem przed zdobywaniem tych gór. Prezentują się odmiennie niż poznane wcześniej pasma, ale przyprawiają nas wszystkich o zachwyt. Po przejściu jeszcze paru kilometrów zamkniętą drogą
dla ruchu wkraczamy w przepiękny świat Parku Narodowego della Maiella. Na krótkim odpoczynku w okolicach Blochausu (XIX zniszczony fort) oceniamy możliwość  zdobycia piętrzących się szczytów Monte Aqvaviva (2737 m npm), Il Martellese (2257 m npm), czy może najwyższego Monte Amaro (2795 m npm. Z wielkimi wątpliwościami decydujemy się na próbę zdobycia tego pierwszego. Po drodze poodsłaniały się piękne panoramy i doliny zanurzone w soczystych zieleniach. Szczytem zwornikowym w grani Della Maiella był Monte Focallone (2665 n npm). Później okazało się, że właściwie można było się pokusić o zdobycie Monte Amaro. Wędrówka po szczytach to jak maszerowanie po rozbitych ceramicznych płytkach. Rodzaj wapiennej skały, jej warstwy oraz rodzajManopello wietrzenia uczyniły powierzchnię szczytową  wielkim wysypiskiem fliz. Powracamy po swoich śladach w blaskach zachodzącego słońca.

    Robert przygotował na ten dzień cudów jeszcze jedno miejsce: Manopello. To mała miejscowość u podnóży gór, gdzie w kościele przechowywany jest „malowany” na tzw. jedwabiu szklistym wizerunek Chrystusa w naturalnej skali. Jednak na takim jedwabiu nie można nic namalować znaną ludziom farbą, co zreszta potwierdziły liczne badania – nie jest możliwe, aby człowiek mógł stworzyć tę podobiznę.  Prawdopodobnie jest to fragment chusty św. Weroniki. Wizerunek oblicza Pańskiego uśmiecha się do nas z przeszklonej nastawy ołtarza głównego, do którego możemy podejść od tyłu na odległość 50 cm. Ciekawostką dla mnie jest również to, że pierwszy raz widzę wizerunek Chrystusa z widocznym uzębieniem (górnej szczęki). Przywołuje on również wspomnienie mojego miasta i wizerunku Przemienienia Pańskiego z Bazyliki św. Małgorzaty....




17.07 (czwartek)
Sjesta na plaży i w Montepagano

Ostatni dzień w Roseto został przeznaczony na odpoczynek, przede wszystkim ze względu na naszego kierowcę, którego nazajutrz czekała długa droga – na Sycylię. Proponujemy „dzień gospodarczy” oraz plażowanie, a dla chętnych spacer do położonego nieopodal Roseto  miasteczka Montepagano, mającego swoje korzenie jeszcze w czasach rzymskich. Wyruszamy nieco później niż zazwyczaj, kontemplując przy porannej kawie przeżyte wyprawowe dni. Obdarowany planem Roseto degli Abruzzi i Montepagano prowadzę starą antyczną drogą będącą mocno zapomnianym turystycznym traktem. Antyczna droga jest niemal całkowicie zarośnięta trawą i południowym zielskiem, wśród których rozpoznaję również bambus. Jest gorąco, ale Montepaganootaczające pejzaże i widoki rekompensują trudy wędrówki w upale. Montepagano położone jest obronnie na wzgórzu nadmorskim jak twierdza i świetny punkt obserwacyjny. Po około godzinie leniwego wędrowania i odwiedzenia  ciekawego cmentarza, dostajemy się w obręb murów obronnych średniowiecznego w swym wyglądzie miasteczka. Gęsto i ciasno ustawione budynki stwarzają w letni gorący dzień zbawienny chłód i cień. Co rusz spogląda na nas z okna czy wychodzących na wąską uliczkę drzwi jakaś Włoszka niczym z dawnych włoskich filmów. W centralnym miejscu miasteczka zasiadamy w cieniu  ogromnej witryny baru. Gdy składam zamówienie, właściciel baru pyta się z jakiego jesteśmy kraju. Odpowiadam, że z Polski, co wywołuje u niego szeroki uśmiech i ruch ręką w stronę zdjęcia Jana Pawła II na tle gór Gran Sasso. Mówiąc coś po włosku pokazuje mi likier Amaro „Gran Sasso” nalewa 100g i wskazuje abym wypił. Nie pozwala mi zapłacić, wskazując na serce i zdjęcie papieża Jana Pawła II. I tak siedzimy sobie leniwie, wolno sącząc włoskie piwo, wdychamy atmosferę Italii, i co rusz raczeni jesteśmy jakimiś przekąskami -  gratisami dla specjalnych gości. W końcu wyruszamy na zwiedzanie niewielkiego miasteczka, które podczas sjesty wygląda na całkowicie martwe. Stare samochody, skutery stają się rekwizytami do robienia śmiesznych zdjęć.
Powracamy na kamping aby jeszcze wykąpać się w morzu i trochę pobyć na plaży. Wieczorem spotykamy się, aby wspólnie pośpiewać jak Polak z Polakiem, ale później i też z Włochem, Szwajcarem. Można było zauważyć, że większość mieszkańców kampingu z sympatią przysłuchiwała się „naszym” piosenkom i brzmieniom gitary,  niektórzy nawet dołączyli do imprezy..


18.07 (piątek)
Święci i ich miejsca

    Spacer w towarzystwie wschodzącego słońca nad Adriatykiem,  a potem już tylko wielkie pakowanie kończy pierwszy etap wyprawy. Sprzęty campingowe można upakować w najciemniejszy kąt luk bagażowych – już nie będą potrzebne. Około południa wyjeżdżamy.
    Czeka nas długa trasa – aż na Sycylię, ale po drodze jest zaplanowanych kilka postojów. Konkretnie dwa –Sant Angelo a oba w świętych miejscach, na półwyspie Gargano. Ciekawie, że akurat w tym regionie Włoch tyle tych cudów. W zamierzchłych wiekach i całkiem niedawno.
Zatrzymujemy się więc w Apulli, w Monte Sant`Angelo, niewielkim białym miasteczku, na górze Gargano, gdzie w VI w, w grocie objawił się czterokrotnie Archanioł Michał. Na szczycie góry wznosi się niezwykła, jedyna w swoim rodzaju Bazylika, którą stanowią usytuowane wokół groty budowle. To również jedno z najstarszych miejsc pielgrzymkowych Chrześcijaństwa. Wchodzimy do jednego z najstarszych sanktuariów mijając XI wieczną bramę pochodzącą z Konstantynopola. Teraz kościołem opiekują się ojcowie z Miejsca Piastowego - michalici Jeden z nich bierze nas pod opiekę i oprowadza po kościelnej grocie, groźnie ostrzegając nas przed robieniem zdjęć starożytnym freskom, które żywo przypominają karpackie ikony „namiestne” Michała Archanioła. Później rozpoczyna ciekawą opowieść o tym miejscu, sanktuarium, objawieniach, zabytkach. Po wspólnej modlitwie zagadujemy skąd jest jak się tu znalazł. Okazuje się, że z miejscowości znanej bliżej kilku naszym uczestnikom między Miejscem Piastowym a Sanokiem. Jeszcze większe zdziwienie wywołuje jego nazwisko – Szarota. Jeszcze na moment zatrzymujemy się w miasteczku, oglądamy kramy z pamiątkami, przechodzimy pod mury normańskiego zamku. I już znika Monte Sant`Angelo, i już wyłania się San Giovanni Rotondo.

    Po ciszy i sennej atmosferze poprzedniego miejsca, to robi wrażenie industrialu świętości. San Giovanni Rotondo miejsce dzieła Ojca Pio i jego pochówku w 1968 roku odwiedza rocznie 7 milionów turystów. Kiedy my 19 lipca odwiedzamy to miejsce jesteśmy jedną z większych grup pielgrzymów. Najpierw zgarniają nas przedsiębiorcy przewoźnicy do busików, którymi wyjeżdżamy na górę. Tam już czekają gipsowe szeregi Ojców Pio każdego rozmiaru przed każdym sklepem i gastronomią.
    Wyłania się wielki szpital – dzieło Świętego i sam kościół. Na placu przed nim sporo pielgrzymów, kilka ekip ratowniczych. Po lewej stronie droga krzyżowa pnie się schodami 800m ku niebu w cieniu wysokich drzew, na zboczu wzgórza Castellano (jakiś pątnik właśnie schodzi dźwigając krzyż na ramieniu), po prawej olbrzymi plac przed nową bazyliką pw. Ojca Pio. A na placu starożytny gaj oliwny w betonie. Między Ojciec Piodrzewkami przemykają zakonnicy. Pole lawendy pachnie upajająco. Idziemy z Gą do nowej bazyliki z 2004 roku według projektu Renza Piana o rozmiarach boiska piłkarskiego. Czasami współczesna architektura ma rozmach i przesłanie. Ta ma. Kolumny kościoła biegną  jak fraktale spomiędzy których wyłania się kolczasty krzyż, a wszystko prześwietlone olbrzymim witrażem.
    A jak wygląda dawny kościół? Świątynia Matki Bożej Łaskawej to mały, jednonawowy kościół, bezpośrednio przylegający do konwentu. W 1916 roku przybył tutaj Ojciec Pio i został tu przez  52 lata. Mijamy kaplicę, zadziwiająco małą i wchodzimy do labiryntu. Na wejściu krótki film o ekshumacji Ojca Pio, kiedy odkryto ciało okazało się, że jest w doskonałym stanie, bez śladów rozkładu, jakby zmarły tylko spał. Za kolejnymi drzwiami, w podziemiach starej świątyni, szklana trumna z ciałem Świętego udostępnionym po niedawnej ekshumacji. Jak figura woskowa. Następne drzwi – figura woskowa – jak żywy spowiednik w konfesjonale. Dreszcz. Drzwi do muzeum – a tam ornaty, pamiątki, ale największe wrażenie robią oszklone regały z tysiącami listów. Każdy list to człowiek, a z nim jego  emocje, aż słuchać ich szelest, chociaż tak ciasno upchane w gablocie.

    Wychodzimy z mroku Niepojętego, na jasne przestrzenie. Szybki posiłek w otoczeniu patrzących zewsząd figur i wizerunków Ojców Pio, zakrawa na perwersję. No, ale cóż, w San Giovanni Rotondo błogosławiąca ręka Świętego Stygmatyka dopadnie nas wszędzie.

    Ruszamy dalej, coraz bliżej czubka buta. W Calabrii jesteśmy w nocy. Wjeżdżamy na prom płynący do Messyny – gorąca noc owiewa silnym wiatrem, lśnią światła na wybrzeżu i już widać światła Sycylii. Już czuję, zbliżając się do wyspy, jak to miejsce zaczyna czarować, jak bardzo jest inne od całych Włoch. Docieramy do korzeni – bo to właśnie zasiedlający Sycylię Sykulowie
z Latium, w imienu swojego wodza Itala dali nazwę całemu państwu na półwyspie Apeńińskim.


19.07 (sobota)
Podróż do wnętrza Ziemi - Stromboli.
I Wyspy Liparyjskie.


Stromboli    Rankiem dojeżdżamy do portu, gdzie przesiadamy się na wodolot, którym dostajemy się na jedną z Wysp Liparyjskich – Stromboli (12km2). Morze nas kołysze usypiająco, aż nagle w bulaju pojawia się wulkan z czapą dymu. Rośnie w oczach – tam właśnie płyniemy.
    Stromboli znaczy z greckiego „okrągła” i faktycznie wyspa ma prawie idealny kształt owalny o powierzchni 12,6 km kwadratowego. To wulkan czynny nieprzerwanie od 2tys lat mający jeden komin (gardło, ujście: greckie strombos) i może stąd jego nazwa sugerują niektórzy. To tutaj bohaterzy powieści z moich dziecinnych lat- Juliusza Verne „Podróż do wnętrza ziemi” wydostali się  na powierzchnię „(…) dotarliśmy do najpiękniejszej części świata” stwierdziła jedna z jej postaci. W średniowieczu uważano, że na wyspie znajduje się ujście czyśćca, a odgłosy które wydaje wulkan to odgłosy grzeszników.
    Gdy wysiadamy na Stromboli już widać egzotykę – czarny, wulkaniczny, żwirek plaży, olśniewająco białe domki, kolorowa, bujna roślinność – opuncje, agawy, palmy. Tragarze wynoszą z wodolotu zakupy – cale kartony. Rzeczywiście, tylko taką drogą można dostarczyć na wyspę zaopatrzenie. Nie ma tu nawet Strombolisamochodów, tylko małe trójkołowce do przewozu turystów. Właśnie czekają na chętnych przy molo. A nad wszystkim – dymiący od niechcenia wulkan (926mnpm) Jest jeszcze stosunkowo wcześnie, ale żar już leje się z nieba (36 st C).
 
  Okazuje się, że wędrówka do kaldery wulkanu to niebezpieczna eskapada i wymagane jest wynajęcie przewodnika, chyba że robi się to na własną odpowiedzialność. Wszyscy mamy ubezpieczenie wysokogórskie i turystyczne, jest ciepło i pogoda jest stabilna więc postanawiamy „własnymi” siłami  zdobyć te 927 m npm. Ruszamy na szlak. W miarę jak się wznosimy, wyspa wygląda coraz piękniej – otoczona szafirowym morzem, pasem czarnej plaży, za którą widać pas zieleni i w końcu pasek białych budowli. Dochodzimy do starego cmentarza, gdzie drzemią nieliczne groby wyraźnie nadgryzione zębem czasu.
 
   Początkowe minuty są bardzo męczące z powodu upału, co zniechęca część z naszych. Zabarykadowaną małym szlabanem ścieżkę rozpoznaję jako drogę do kaldery wulkanu i właśnie tam podążymy poprzez bujne suchorośla i trawy aby po około 1h osiągnąć już podłoże lawy bez roślin ale za to z pięknymi widokami na wschodniąStromboli część wyspy wraz z Strombolicchio maleńką wysepką pełniącą funkcję latarni dla portu w Stromboli. Tutaj dociera do nas ożywczy wiatr osuszający z potu i rozgrzania. Teraz pomimo ruchomego podłoża wędrujemy zakosami zdobywając co krok szczyt wulkanu. Na wysokości ok. 600 m npm wyerodowanie przez wody opadowe ukazuje się nam uwarstwienie poszczególnych warstw budujących wulkan (stratowulkan, „warstwa” z greki „stratos”). Miejscami pośród żużlu o żółtym odcieniu ukazują się wykwity kryształów siarki. Wolno, ale całkiem przyjemnie docieramy do miejsca ustawienia bunkrów ochronnych i platformy obserwacyjnej, oraz przyrządów monitorujących aktywność wulkanu. Stąd do kaldery jeszcze 100 metrów. Na kalderze – cóż za widok! Wokół morze i pod nami wianuszkiem ułożone chmury, a  z wnętrza położonego 200 m poniżej gardła wulkanu wydobywają  się dymki.
    
Stromboli Uśmiechnięci i rozradowaniu podajemy sobie dłonie (zwyczajem górskim), robimy zdjęcia wtem naszą sielska atmosferę przerywa łoskot i wybuch lawy z jednego z dymiących otworków. Wystrzelony na ok. 60 m potok rozgrzanej do czerwoności lawy opada z łoskotem na dno krateru. Naturalnym odruchem człowieka, który mimo wszystko nie przeżył wojny, jest przykucnięcie i złapanie się za głowę, by za chwilę wywołać jęk zachwytu i podekscytowania ale i też autoironiczne uśmieszki na twarzy. Co rusz do zdobywców docierają kolejni nasi uczestnicy, ale ci już są przygotowywani na pirotechniczną aktywność wulkanu. Po około godziny obserwowania widoków dla nas niecodziennych schodzimy do naszego portu aby zażyć kąpieli w morzu, odespać noc autokarową. Końcowy etap w roślinnościach wyspy jest już bardzo uciążliwy z powodu temperatury. W końcu dochodzimy do cienia wokół  kościoła p.w. św. Bartłomieja. Tam nasi kompani informują nas o dobrym niedaleko sklepie. W sklepie spożywczym mrucząc do siebie: „Czy oni tu nie mają lodówki?” usłyszę –„Lodówka jest tam”  Nawet tutaj, pośród 500 mieszkańców są Polacy!? Pani w kasie wiedząc że ma do czynienia z Polakami wyraża dezaprobatę z powodu naszego szarżowania na wulkan w dzisiejszy dzień. „To nawet nasi przewodnicy nigdzie dzisiaj by się nie wybrali!” Później w restauracji przy plaży rozmawiając z kolejną Polką dowiedziałem się, że na Stromboli jest w tej chwili ok. 30 Polaków (bez nas) w tym ok. 5 na stałe.
Wyspy Liparyjskie
    Teraz czas na sjestę, zasiadamy na murku, przy przystani. Nieco spóźniony wodolot opływa kolejne Wyspy – Basiluzzo, Panarea, Salina, Lipari, w końcu dymiące Vulcano, którego dymy matowią blask słońca. Wyspy Liparyjskie to wyspy we władaniu Eola boga wiatrów (wyspy Eolskie). Wypuszczone z miecha wręczonego przez Eola Odyseuszowi zagnały jego okręt na Lipary. Sycylijskie popołudnie jest złociste, słone i wilgotne.

    Do naszej nowej przystani – Noto docieramy dopiero wieczorem. Okazuje się, że będziemy mieszkać w sieci kwater „Bed&Breakfest”, dzięki czemu będziemy mogli się wymienić wrażeniami z róznych mieszkań – archaicznych, tradycyjnych, biedniejszych i tych bardzo nowoczesnych.


20.07 (niedziela)
Sycylijskie klimaty: Noto i Syrakuzy

    Sycylijski klimat ma to do siebie, że świat jakby spowalnia swój bieg, i w dodatku znajduje się przyjemność w tym spowolnieniu. Nie sposób zresztą pędzić, gdy w cieniu jest jakieś 40ºC... Powoli więc zbieramy się do zwiedzania.
    Najpierw nasze Noto. Jednolicie barokowe perełka, bo w XVII w. trzęsienie ziemi sprzątnęło zabudowę średniowieczną i postanowiono odbudować miasto w najmodniejszym dla tych czasów stylu. Nowa zabudowa miała odzwierciedlać strukturę społeczeństwa. Część miasta warstw panujących to kościoły, pałace, place, schody. Główna ulica – Corso Vittorio Emanuele kończy się okazałymi bramami miejskimi. Pośrodku rozciąga Notosię Piazza Duomo  z zachwycającymi schodami i fasadami budynków. I dwa ośrodki władzy – duchowy i świecki: Katedra i Palazzo Ducezio. No to, zwiedzamy Noto. Niesłychanie harmonijne i przemyślana jest ta architektura, rozmieszczenie, plany, detale. Fasady i balkony podparte wymyślnymi mordkami przyciągają wzrok, ale i w każdej bramie można znaleźć jakieś cacko. Barok Noto jest elegancki i stonowany, i chyba właśnie dzięki temu tak urokliwy. Kościoły, pominiki, teatr... Zachodzimy na mszę do katedry. Włoski język idealnie komponuje się z liturgią, ale i tutaj upał daje się we znaki. Sycyllijskie damy, niezależnie od momentu nabożeństwa, wachlują się zawzięcie.
    Noto pięknie wygląda w pełnym świetle dnia, pięknie i w nocy, gdy miasto ożywa. Za dnia jest stosunkowo cicho i spokojnie – tylko na ławeczkach i przy kawiarnianych stolikach siedzą grupki panów na wiecznej sjeście (zastanawiamy się co porabiają w tym czasie panie? Zapewne gotują włoskie obiadki). Około 20, gdy słońce zachodzi i nieco spada temperatura, na ulice wylegają tłumy. To sycylijska passwggiata (spacer). Na corso staje się gwarnie i kolorowo, jak na scenie. Prawdziwa scena też stoi u podnóża katedralnych schodów, a na nich, jak w amfiteatrze zasiadają tłumy – i jak w amfiteatrze życie toczy się tu intensywnie: niektórzy przyszli tylko się pokazać, inni poplotkować czy poromansować, niektórzy oglądają prezentowane teatrum, a przybysze raczą się winem – do ostatniej kropli, do późnej nocy. Około północy Noto znów się wycisza, wtedy najlepiej oglądać kamienne rzeźny wydobywające się z mroku na promieniach oświetlających je reflektorów...
    Poranek dostarcza odmiennych wrażeń. Gdy wychodzę o świcie na wyludnione jeszcze ulice, niesie się po nich melodia tarantelli wyśpiewywana mocnym, męskim głosem. Za chwilę tarantella ustępuje miejsca jakiejś pieśni słodko-lirycznej. Śpiewakiem okazuje się kloszard towarzyszący śmieciarzom sprzątającym miasto. Bruk ulic aż lśni, barokowe rzeźby nabierają znów innego kolorytu w świetle poranka. Kawa latte z croissantem smakuje wyśmienicie. Za chwilę na ławeczkach znów zasiądą panowie, i jak co dzień będą im towarzyszyć znane już nam z widzenia psy. I tak pewnie będzie mijał dzień za dniem, ale my już tego nie zobaczymy. Tarantyzm gna nas dalej – do Syrakuz. Syrakuzy

    Starożytne Syrakuzy, największe greckie miasto na Sycylii, były uważane za najpiękniejsze i najbogatsze, a niewątpliwie najludniejsze miasto wyspy. Założyli je Kartagińczycy. Prawie milionowa metropolia w tamtych czasach musiała robić wrażenie. Tyle ludzi, tyle zdarzeń. Żył tutaj i tutaj zgjnął (w czasie II wojny punickiej)  Archimedes, bywał Platon i Ajschylos. W czasach wczesnochrześcijańskich, w katakumbach ciągnących się pod miastem, nauczał Św. Paweł. Ślady starożytnej potęgi oglądamy jednak tylko w przelocie, nie ma czasu na zagłębianie się w ruinach czy katakumbach. Zwiedzamy fragment najstarszej części Syrakuz, wyspę Ortygię, z ufortyfikowaną akropolis, pałacem tyranów i źródłem Aretuzy. Mijamy bloki i kolumny dawnej świątyni Apollina z VII w. i dochodzimy do Piazzo Dumo, na którym dominuje masywna, podzielona doryckimi kolumnami fasada katedry, kryjącej dawną  świątynię Ateny z V wpne. Wnętrze jest proste, mroczne, zwraca uwagę pokrywający nawę główną renesansowy, drewniany strop oraz podtrzymywana przez lwy chrzcielnica, dawna helleńska misa.
     Za chwilę znów zanurzamy się w sycylijskie uliczki, by zachwycić się fasadami, szeregami balkonów w bardzo latynoskim stylu, bujną roślinnością wylewającą się z okien i pnącą po murach. Zaglądamy do sklepików z pamiątkami – wachlarze, kapelusze, kubki i koszulki z Il Padrino. A wszędzie – w kształcie breloczków, podstawek, figurek – Trinakria, pradawny symbol Sycylii, i obecne godło. Ta trójnoga głowa kobiety z dwoma wężami i skrzydłami symbolizuje trójkątne zarysy wyspy, jej dawne trzy prowincje, a także siłę słońca i żywność.
    SyrakuzyDochodzimy na nabrzeże – na morzu właśnie trwa sjesta – mnóstwo różnych większych i mniejszych łodzi kołyszących się na falach, pojedynczo i w stadach, a wokół nich odpoczywający ludzie. Rozmawiają z sąsiadami, pływają lub po prostu leżą na pokładzie i kontemplują otoczenie. Jacyś chłopcy skaczą z barierek: 5-7m do lustra wody. Za nimi stają na barierce dziewczynki, chwila wahania, i one też skaczą wśród pisków i krzyków. Radość życia.
    
    Miasto w tym upale męczy, więc jeszcze jedziemy do Fontana Bianche, 20km od Syrakuz, gdzie jest piękna piaszczysta plaża nad Morzem Jońskim. Szybko wskakujemy do morza, gdzie odbywa się dyskoteka. Wspaniały, misiowato okrąglutki instruktor, fantastycznie podryguje w gorących rytmach pokazując kroki tańca, a tłumek tkwiący w wodzie powtarza układ choreograficzny. Bawimy się doskonale, woda się rozbryzguje, stawia opór, znów widać jakąś niespożytą witalność i radość  otaczających nas ludzi. Czas wracać. Sycylijski dzień się kończy, ale przed nami jeszcze sycylijska noc...




21.07 (poniedziałek)
Wewnętrzny ogień Etny

    Według greckiego mitu, wulkan wziął swoją nazwę od imienia nimfy Ajtne (Etna), córki Uranosa i Gai. AjtneEtna rozsądziła spór między Hefajstosem i Demeter, kto będzie władał Sycylią. Wulkan stał się więzieniem tytanów, a płomienie były ich ognistym oddechem.
    Etnę zobaczyliśmy już wcześniej, podczas którejś wieczornej jazdy – jej czubek żarzył się stróżką wypływającej lawy. Jak mówili nam miejscowi, ostatnio Etna jest wyjątkowo spokojna, była więc szansa, że dotrzemy na sam szczyt.
    Podjechawszy na wielki parking, udaliśmy się do kolejki (nie wszyscy – część zdecydowała, że będzie podchodzić od samego dołu). Z górnej stacji kolejki na wysokości 2500mnpm wiła się trasa, którą jeździły terenowe busy podwożące turystów do podnóża góry. My poszliśmy na piechotę. Najpierw trasą oficjalną wśród pyłów wzniecanych busami, potem skrótami przez pustynię czarnego żużlu. Busy dojeżdżały do Torre Filesolo (2919), gdzie można było zrobić spacer wokół starej kaldery lub ruszyć na szczyt. Po chwili odpoczynku ruszamy właśnie tam – na sam wierzchołek, jak głosi tablica – na własną odpowiedzialność. Szlaki nie są oznakowane, a my jesteśmy pierwszą grupą z naszej ekipy, więc nie wiemy do końca, gdzie nas ta droga zawiedzie. Turystów tu jak na lekarstwo – oprócz nas idą jeszcze jakieś trzy Francuzki. Przed nami charakterystyczny czubek wulkanu z zażółconą krawędzią. Idziemy początkowo przez pustkę usianą różnymi formami lawy, by za chwilę zacząć podejście na sam szczyt. Ten wulkan budzi respekt.

EtnaWtem słyszę szmer
Pada z nieba popiół...
A to się tylko obsunęła ziemia
Pod czyimś szybkim nierozważnym krokiem.

    Żużel osuwa się spod nóg, często krok w górę jest okupiony osunięciem się w dół. Pył i dymy nieco przyduszają, a jeszcze wysokość robi swoje. Wreszcie jesteśmy u celu. Na samym szczycie opary tak buchają w twarz, że zdaje się, że trzeba będzie szybko schodzić, ale na szczęście wiatr zmienia kierunek i jest trochę powietrza. Odsłaniają się też widoki. Widać ostro ścięty krater z barankami dymków wydobywających się ze ścian. Roztacza się stąd widok na rozległą, czarną pustynię i wielkie stare kaldery. Warto było ją zdobyć. Wrażenie niespotykane.
    Zejście, wbrew obawom, okazuje się bardzo łatwe. Nogi same niosą, stopy miękko zagłębiają się w podłożu. Wynosimy na sobie trochę Etny, wynosimy ją w kawałkach lawy, w powielonych ujęciach zdjęć, w pamięci – jako jedno z najbardziej ekscytujących przeżyć.

    
22.07 (wtorek)
Pożegnanie z Sycylią: smak pomarańczy i Taorminy
Pomarańcze
    Ostatni dzień na Sycylii. Teraz już wiem, że w słowie „Sycylia” więcej jest znaczeń niż tylko nazwa geograficzna. Żal, że tak krótko tu byliśmy, jeszcze tyle zostało do zobaczenia, do przeżycia, ciągłe – nienasycenie. Wyjeżdżamy więc z Noto. Jeszcze po drodze chcemy zobaczyć Wąwóz Alcantara – ponoć piękny przełom rzeki z dziką przyrodą. Nie jest łatwo tam dotrzeć. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Dróżka wiedzie przez bujny zagajnik śródziemnomorskiej roślinności – znów opuncje, agawy, pomarańcze. Zaraz urwisko o głębokości 50m i meandrująca w dole rzeka, po której brodzą turyści w wypożyczonych kaloszach, aby zimna rzeka im jakiejś krzywdy nie uczyniła. Można tam zejść schodami lub zjechać windą.Taormina
Na drogę powrotną zrywamy pomarańcze prosto z drzew – wyjątkowo słodkie i soczyste, bez tej plastikowej otoczki, jaką znamy z naszych sklepów.

    Pod wieczór dojeżdżamy do Taorminy, położonej na stokach Gór Pelorytańskich. Jest to najsłynniejsza miejscowość turystyczna Sycylii. Na górę, na której jest ulokowane miasto wwozi nas busik, stamtąd już idziemy spacerkiem główną promenadą.  Wśród kolorowego tłumu i zgiełku zachwyca średniowieczna architektura: zwieńczone blankami pałace, wąskie uliczki i małe place, połączone urokliwymi schodkami. Dochodzimy do Piazza Aprile z bramą prowadzącą do starówki. Stąd roztacza się wspaniały widok na roztacza się piękny widok na Morze Jońskie, na którym akurat kołysze się majestatyczny pięciomasztowiec, widać też lekko dymiącą Etnę. Jeszcze rzut oka na katedrę, której fasadę zdobią blanki z czasów normańskich. A przed nią stoi świątynia z centaurką – symbol Taorminy. Tłoczno tu. I zgiełkliwie.
    Za chwilę ogarnia mnie zgoła inny nastrój – wjeżdżamy na prom i żegnamy się z Sycylią... Mam nadzieję, że nie na zawsze.



23.07 (środa)

Świt na Wezuwiuszu. Monte Cassino
 
    Po nocy spędzonej w autokarze wysiadamy pod Wezuwiuszem, uznawanym za jeden z pięciu najbardziej niebezpiecznych wulkanów świata. Poniżej parkingu rozciągają się zielone stoki, lecz powyżej widać już tylko żużel i popiół, pokrywające główny wierzchołek.
Wezuwiusz    Pora jest wczesna, słońce dopiero wschodzi, powietrze chłodne, wieje silny wiatr. Szlak na wulkan jeszcze zamknięty, ale znajdujemy dziurę w płocie i wchodzimy na ścieżkę wokół kaldery. Gratis. W dole Zatoka Neapolitańska i rozsiane na morzu wysepki, ze sławną Caprii, rozłożysty Neapol...
...miejski cień narastał
Jakbyśmy wszyscy wracali do domu
Wjeżdżając wolno w świt wielkiego miasta
Cicho by snu nie przerywać nikomu
Tylko pies szczekał i łańcuchem szastał

    Może Wezuwiusz ma swojego ducha? Naszej wędrówce o świcie, w ciszy, towarzyszy duży, rudy pies. Czuje się tu jak u siebie. I widać, ze lubi być ludziom przewodnikiem po wulkanie. Obchodzimy kalderę, pies prowadzi na ścieżkę w kierunku szczytu, jakiś słupek chyba oznacza wierzchołek. Krater ma kształt  głębokiej niecki z czerwonawej skały. Według ostatnich pomiarów, jego wysokość wynosi 1281 m n.p.m., głębokość krateru – 230 m, średnica – 550-650 m. Dzisiejszy stożek znajduje się na kalderze utworzonej podczas wybuchu z 79r. kiedy zniszczone zostały Pompeje, Herkulanum i Stabie. Wezuwiusz wygląda jak ogromny, zmurszały starzec przy ożywionej  Etnie i nadpobudliwym Stromboli. Jednak doskonale wiemy, co on potrafi, i domyślamy się, że mimo długiego snu, przebudzenie może być gwałtowne. I znów lawa pokryje ulice, stragany, stadiony, sklepienia... I odkrywać się je kiedyś będzie, jak Popmeje...

    Myśl o historii i przemijaniu nie daje spokoju. Monte Cassino, na które wspinamy się karkołomnymi serpentynami, nieodmiennie wzrusza. To Miejsce tak działa, czy pamięć o historii, a może widok grobów z symbolami pamięci? Chyba naprawdę pozostały ślady dawnych dni, mimo, że przeszły lata i wieki przeminęły. Może to ten silniejszy od śmierci gniew?  

    W klasztorze nie mamy czasu na refleksję. Nawet nie ma jak cofnąć się myślą do roku 529, gdy  Benedykt z Nursji założył na wzgórzu opactwo. Miejsce klasztoru znajdowało się na dawnej siedzibie świątyni Apollina, którą Benedykt zniszczył,  poświęcił miejsce Janowi Chrzcicielowi i ustalił regułę zakonu konsultując się z ukochaną siostrą Scholstyką. Opactwo wielokrotnie było niszczone i odbudowywane (gniew Apolla?). WMonte Cassino okresie średniowiecza  stało się swoistym centrum kulturalnym: założono bibliotekę, a mnisi stali się znani ze swoich manuskryptów.
    Podczas II wojny światowej klasztor został doszczętnie zniszczony w bitwie pod Monte Cassino, w której uczestniczyła armia polska pod wodzą generała Władysława Andersa. Obróciły go w ruinę dwukrotne barbarzyńskie naloty amerykańskich bombowców. Po wojnie, rząd włoski, łamiąc własną zasadę, aby nie rekonstruować zniszczonych zabytków, odbudował klasztor.
Zaglądamy do kościoła, do krypty Św. Benedykta, ale zaraz zaczyna się sjesta i zwiedzający będą wygonieni. Szybko przemykamy przez dziedziniec, a gdy zatrzymujemy się na schodach, pomiędzy posągami św. Scholastyki i Benedykta, aby zrobić grupowe zdjęcie, strażnicy już nam nie pozwalają, Czas sjesty – czas święty.
    Zjeżdżamy z góry, podziwiając wspaniałe widoki, już jesteśmy na autostradzie, krajobraz się zmienia, przed nami Rzym.

    Wieczorem docieramy do naszej kolejnej przystani – Domu Polskiego ufundowanego przez Jana Pawła II



24.07 (czwartek)
Rzymski sprint

    Na zwiedzanie Rzymu mamy tylko jeden dzień. Tak mało, że aż niemożliwe. A jednak – dzięki zdolnościom Roberta, mamy lekkostrawny Rzym w pigułce. Do znanych miejsc dostajemy się kolejką, metrem, na piechotę. Zaczynamy od Watykanu i Bazyliki Św. Piotra. Schodzimy do podziemi. Szeregi grobów z dawnymi papieżami i ten, za którym tęsknimy: przed płytą nagrobną JP2 stoi zawsze tłum. Łzy, bezgłośne i głośniejsze modlitwy. Próba skupienia. Bazylika wywiera wrażenie jak zawsze wielkie, przyćmione tłumami Rzymturystów. Podziwiamy architekturę, rzeźby, muskamy rękę św. Piotra, wysłuchujemy historii o szaleństwie i zniszczeniu Piety.  Jeszcze spojrzenie na Apostołów tkwiących na portalu bazyliki, detale skłóconych architektów i chwila czasu na złapanie oddechu.
    Z Watykanu ruszamy przez Most Anioła na podbój Rzymu. Bazyliki zaczynają się mieszać, już nie wiem, gdzie jakie rzeźby, jacy święci, jakie relikwie, jakie wieki. Zapamiętuję tylko obrazki – kaplicę wypełnioną mniszkami śpiewającymi jak anioły i zawzięcie się przy tym wachlującymi, długotrwałą spowiedź, gdy penitent stoi przed konfesjonałem, tak, aby wiedzieć twarz księdza, zaskoczenie portretem JP2 wśród papieży, którzy odeszli już do historii, bałkańska żebraczka pod drzwiami, światłocienie Caravaggia, wyślizgane Święte Schody, na których bolą kolana, promień światła w Panteonie... Starożytne kolumny, budowle, historie też się nakładają na siebie. Tylko bruk uruchamia wyobraźnię na tyle, że słyszę stuk i szelest kroków, jak tykanie zegara – tyle odmierzonych wieków. Punkty obowiązkowe: Pomnik Ojczyzny z marynarzami, hiszpańskie schody z muzykami i tłumem, Fontanna di Trevi z wrzucaniem pieniążków. Szybka kawa w małym, swojskim barze, gdzie na moment wpadają urzędnicy na sjestę. Jak w szybkim biegu – wrażenia się zacierają, stają się kolorową smugą, w której trudno dostrzec konkretne kształty. Pozostaje jednak wrażenie – miły był ten dzień, i mógłby jeszcze dalej trwać...



25.07 (piątek)

DolomityAutostrada słońca i zachód słońca
 w Dolomitach 

Mknęliśmy Autostradą Słońca co koń wyskoczy, musieliśmy bowiem być w schronisku – Refugio Coldai przez godz. 20. A do schroniska trzeba było jeszcze dojść, Żadnych postojów, żadnego zwiedzania, żadnych bocznych dróg. W końcu jesteśmy u celu, ale czeka nas jeszcze szlak do schroniska. Droga łagodnie się wznosi odsłaniając coraz piękniejsze widoki, Wierzchołki gór mienią się złociście w blasku zachodzącego słońca. Idziemy wśród skałek, krowy (a właściwie byki) jak z Milki pasą się spokojnie, w końcu widać schronisko Coldai (2132mnpm).



26-27.07 (sobota-niedziela)

 W końcu zawsze trzeba zejść z gór...

   Civetta Rano dość szybko budzę się na swojej zbiorowej Sali. Jeszcze wszyscy śpią. Zabieram po cichu swój ekwipunek u udaje się do umywalni. Za chwile w towarzystwie „naszych” przygotowuję sobie lekkie śniadanie. Około 7.00 wyruszamy w kierunku ferraty Alleghesi grupą 17 osób. To jena z cięższych ferrat Dolomitów ale z racji długości i dużego przewyższenia, niż z racji  dużych trudności technicznych. Te zresztą też są, ale w sytuacji załamania pogody, ponieważ końcowy odcinek biegnie granią opadająca 1100 m ścianą Civetty (3220 m npm). To jeden z charakterystycznych i najpiękniejszych szczytów Dolomitów „Sowa” jak wynika z tłumaczenia jej nazwy.Dochodzimy pod ferratę po godzinie. Następne dwie to nasze zmagania (a właściwie  moje) z karabinkami i nabieraną wysokością. Wchodzę na szczyt jako ostatni nieco zmęczony ale szczęśliwy. Dzisiaj nie było mnie stać na tempo moich kompanów, a było ono wysokie z racji ich możliwości i możliwości na ferracie (nikt nie barykadował). Ja sam wszedłem w czasie poniżej przewodnikowego. Dzień jak na wędrówkę w górach był dobry. Brakowało tylkoDolomity słońca. Monte Pelmo tak jak i wczoraj o zachodzie i dziś dominuje w panoramach Dolomitów.  Na szczycie po  wspólnych zdjęciach schodzimy szybko do schroniska Torani, ponieważ zanosi się na burzę, pomimo niezbyt wysokiej temperatury. Zejście szlakiem normalnym już w strugach  burzowego deszczu  nie należy do gatunku najbezpieczniejszych, a wręcz do niebezpiecznych (pomijając siłę rażenia piorunów). Nużące trawersowanie kończy się wreszcie w zatłoczonym po brzegi schronisku Coldai ( Sonino al. Coldai).

Pozostali w tym czasie ruszyli na przełęcze.
 
    Widoki przepiękne, bajkowe skalniaczki, jezioro jak szafirowe oczko. Błogostan. Wabi nas szczyt zwieńczony krzyżem naprzeciwko Civetty. Idziemy czerwonym szlakiem, zaczynają się skałki, ostatnie ostre podejście.  Lokujemy się wygodnie na szczycie i chłoniemy piękno, spokój, uniesienie. Jest tak cudownie, że Dolomitynie chce się schodzić, ale cóż, i bogowie schodzili na ziemię...
W końcu ruszamy z gór, ku autokarowi.

В суету городов и в потоки машин
Возвращаемся мы - просто некуда деться!
И спускаемся вниз с покоренных вершин,
Оставляя в горах, оставляя в горах свое сердце.

    Pokonujemy góry serpentynami, które bardzo się nie podobają naszemu kierowcy. W Cortina d’Ampezzo robimy ostatnie zakupy, za chwilę opuścimy Włochy, nocą przemierzymy Austrię, miniemy Słowację... Za nami tyle już kilometrów: przejechaliśmy autokarem ponad 7 tys. km, przewędrowaliśmy prawie 90 km, ale to nie odległosci są ważne, ale to, co działosię na każdym z tych kilometrów... Noc mija szybko. I trudno powiedzieć, czy więcej jest radości z powrotu do Polski, czy żalu za tym, co przemija...

***

    Teraz kołyszą mnie sycylijskie melodie sączące się przez słuchawki – dźwięki bałałajki i lekko schrypnięty głos śpiewaka wyśpiewującego niezrozumiałe, ale całkiem jasne słowa piosenki.  Patrzę na obrazki na ekranie, z których każdy jest nie tylko zdjęciem, ale i kotwicą do czasu i miejsca, gdzie trzymałam aparat w ręku. Jeszcze czuję smak i zapach pomarańczy z Wąwozów Alcantara... Tylko słońce już nie to. Inne powietrze, inny zapach, inny dotyk. Namolnie ciśnie się nieco zniekształcona liryka:

Kiedy się miało szczęście, które się nie trafia:
szczyt wulkanów i ziemię całą,
a została tylko fotografia
– to, to jest bardzo mało.






 

Wszystkich zainteresowanych umieszczeniem tu relacji z wycieczek PTT prosimy o kontakt z webmasterem